Wszystko jest względne

Wszystko jest względne.

Dlatego właśnie nie poczuwam się do głoszenia jedynej i objawionej prawdy. Możliwe, że czasami napiszę tu coś, co komuś wyda się głupotą. Z drugiej strony, może kogoś oczarują moje poglądy, moje zdanie, to, o czym myślę i jak myślę.
Póki co nie wiem jeszcze po co mi ten blog.
Jest to pewnie podobny tysiącom innych twór mający pełnić rolę myślodsiewni, gdzie będzie można zgromadzić swoje myśli, by potem ocenić, czy są one warte uwagi, czy też nie.

niedziela, 28 października 2012

MADRYT-Maroko-Madryt

Nadejszła wiekopomna chwila...
Zdziwieni? :3 Wiem, wiem, zazwyczaj dużo obiecuję, wywieszam na blogu deklarację, że teraz to na pewno napiszę, że zaraz, że jak tylko i w ogóle czego to ja nie zrobię, nie napiszę, nie skomponuję i nie wyklaskam uszami.
Tym razem jednak okazało się, że zmuszona będę obietnicy dotrzymać. Wiem, że to dopiero pierwsza z zapowiadanych szumnie trzech części, ale serio, od czegoś trzeba zacząć.
Tytułem wstępu chciałam jeszcze powiedzieć coś o obiecywanej wcześniej notce o Moskwie...
Chętnie, wręcz bardzo chętnie bym ją udostępniła, gdyby nie fakt, że - niestety - moje zdjęcia totalnie zaginęły w akcji. Nigdzie ich nie ma, ani na moim laptopie, ani na laptopie rodziców, ani na płytach, na które zgrywają zdjęcia. Nigdzie. Czarna dziura. Moje słodkie zdjęcia, zbliżenia piaskowych, skomplikowanych figur. Zdjęcia, którymi niewątpliwie się bawiłam - wtedy po raz pierwszy i póki co ostatni raz w życiu, kiedy miałam ochotę pobawić się w fotografa, spróbować znaleźć odpowiedni kąt, odpowiednie kadrowanie, żeby na zdjęciu wyszło dokładnie to, czego chciałam.
A ich nie ma.
Może to i lepiej. Po co niszczyć piękne wspomnienia o zdjęciach realnymi - i pewnie mało udanymi - zdjęciami.

Nasza wyprawa rozpoczęła się 22 września. Ze Słupska wyjechaliśmy z lekkim opóźnieniem, jednak w Poznaniu - pierwszej, prawdziwej bazie wypadowej - byliśmy punktualnie.
No właśnie, Poznań. Nazwanie mnie "bywalczynią" lotnisk, byłoby skrajnym nagięciem znaczenia tego słowa, ale widziałam w swoim życiu więcej, niż dwa. Co ważniejsze nawet, udało mi się przetrwać rok temu na Heathrow, gdzie ciężko jest się nie zagubić będąc tam po raz pierwszy.
I wtedy właśnie trafiłam na lotnisko w Poznaniu.
Nie, nie oczekuję po polskich lotniskach nie-wiadomo-czego. Oczekuję trochę więcej miejsc siedzących na terminalu. Mimo wszystko, czekając przed bramką na swoją kolej, człowiek zwykle chce usiąść. A jeśli nawet woli dołować swój portfel cenami w sklepach bezcłowych, to tak czy inaczej zwykle dobrze jest mieć gdzie położyć swój bagaż - szczególnie, kiedy nie jest to torebka, a idealnie wymierzony na dozwolone wymiary plecak wypchany do granic możliwości wszystkim, co może się przydać.
Przetrwaliśmy jednak niewygody poznańskiego lotniska.
I tutaj zdarzyła się przygoda numer jeden. Dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji bawić się w cudowne "policz ile mam bramek" na lotnisku, pragnę poinformować, że bramki są zwykle co najmniej dwie. Pierwsza  przy wkraczaniu na terminal, prócz sprawdzania dokumentów i karty pokładowej sprawdza również zawartość plecaka i kieszeni, druga natomiast już jedynie karty pokładowe - chyba, że trafimy na wrednych biurokratów, wtedy czeka nas jeszcze kontrola rozmiaru naszego bagażu. Przy pierwszej bramce karta pokładowa jest tylko pobieżnie sprawdzana, przy drugim - rwana brutalnie na pół.
Moja przygoda sporo mówi na temat jakości kontroli na lotniskach. Bagaże sprawdzane są dokładnie, jednak ja podałam - przy obu okienkach - złą kartę pokładową. Ot, pomyliło mi się i zamiast tej z Poznania do Madrytu, podałam w obu przypadkach kartę z Madrytu do Poznania.
Przy pierwszym okienku (gdzie nie powinnam zostać wpuszczona na terminal) przeszłam bez słowa. Przy drugim pani porwała mi moją kartę... i dopiero wtedy sprawdziła, czy na pewno zgadza się lot.
Oczywiście się nie zgadzał.
Chwilę panicznego szukania dalej podałam nachmurzonej pani odpowiednią kartę pokładową i mogłam wejść do średniej wielkości pomieszczenia, w którym kisili nas przez kolejne 20 minut oczekiwania na samolot.
Dobrze, mimo wszystko udało nam się wylecieć z Poznania, nikogo nie pogryźliśmy, byliśmy w nawet dobrych nastrojach, mimo tego, że mogło się okazać, że będzie mały problem z moim wylotem z Madrytu (w najgorszej wersji co prawda musiałabym znaleźć jakąś kafejkę i zapłacić za ponowne wydrukowanie karty pokładowej, ale że byłam zła na nieuważną panią, to trochę pomarudziłam.)
Lot okazał się być... męczący.
Co prawda rok wcześniej przeżyłam 9-cio godzinny lot do Kanady a potem z powrotem, mimo wszystko jednak warunki dość znacznie się różniły. Ponadto mój zużyty już co nieco telefon wyraźnie nie chciał przetrwać całej podróży, musiałam więc wyłączać go co chwilę i włączać, kiedy jednak stwierdziłam, że nie dotrwam do końca bez muzyki.
Tak czy inaczej, dotarliśmy cali i zdrowi, mimo lekkiego zmęczenia i towarzyszącego nam pragnienia, by zawinąć się w kołderki na wynajętych na jedną noc łóżeczkach.
I oto następuje moment, w którym muszę uchylić nieco rąbka tajemnicy i opowiedzieć chociaż trochę o tym co, kiedy, na ile i dlaczego chcieliśmy wynająć. Tomek na początku planował spędzenie nocy na lotnisku w Madrycie, zwiedzenie największego terminalu w Europie, T4, przespanie się na diablo niewygodnych ławeczkach. Nauczona doświadczeniem Irmina chciała tego uniknąć, prowadziła więc negocjacje z naszym madryckim gospodarzem - Manuelem. W końcu doszli do konsensusu, dlatego też wzięliśmy taksówkę, która zawiozła nas na wskazaną przez Manuela dzielnicę, praktycznie w centrum Madrytu. Skąd ten przypływ burżuazji taksówkowej? Ano stąd, że kolejka, która mogłaby nas zawieźć o wiele taniej w pobliże miejsca naszego noclegu nie krążyła w nocy i jej pierwszy kurs przewidywany był na godzinę szóstą rano.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, czekał nas pierwszy - i nie ostatni, zapewniam was - szok kulturowy.


(zdjęcie nie jest robione suszarką, zapewniam. Za słabą jakość przepraszam)

Tak też zostaliśmy przywitani na ulicach Madrytu przez radosny, w większości pijany, tłum obywateli i obywatelek zmierzający z i na imprezy wszelkiej maści i treści. 
Przyznam, że chyba nigdy w życiu nie widziałam takiej ilości "odwalonych" kobiet, jak wtedy. Jest to opinia nader pozytywna, ponieważ ich styl łączył w sobie pewną frywolność i elegancję. Każda z nich wyglądała naprawdę całkiem ładnie. 
Większość tych mniej "zrobionych" była turystkami...
Pełni radości i zadowolenia, stwierdziliśmy, że właściwie to sen jest dla słabych, a jeśli po zażyciu błogosławionego prysznica starczy nam sił, nie będzie żadnego problemu, by nie wykorzystać okazji i nie wyjść z ciepłego mieszkanka, rozkoszując się ciepłą, madrycką nocą i jej zabawowymi rozkoszami.
Jakże byliśmy naiwni...
Już w momencie kiedy Manuel otworzył po raz pierwszy swoje usta w naszym kierunku, zwiastowało to kłopoty. Na początku marudził coś o tym, że mieliśmy pojawić się następnego dnia, nie tego, w którym się faktycznie pojawiliśmy - ale on, Manuel, był na to przygotowany, i coś tak czuł.
Faktycznie, gratulujemy spostrzegawczości, w końcu jest tyle sposobów na dowolne zinterpretowanie "23 of September, 1 am". No nic. Co prawda nie ma dla nas zarezerwowanego dzisiaj tego apartamentu, o którym mówił Irminie przez telefon... i w emailach... i smsach... Ale za to tu, za rogiem, zaraz, blisko, zatrzymał dla nas jakieś miejsce, bo on przecież się spodziewał, że może coś takiego wyjść.
No tośmy podreptali za Manuelem z ciążącymi nam na plecach bagażami. Nie wiem teraz za czym bardziej wtedy tęskniłam - za możliwością spokojnego wypicia piwka albo drinka w tej - jak mi się wtedy wydawało - cudownej atmosferze gorączki sobotniej nocy, czy może za łóżeczkiem.
Na pewno chciałam zdjąć ten cholerny plecak. 
Daleko jednak było do spełnienia moich marzeń, ponieważ w trakcie rozmowy z Manuelem wyszło na to, że data naszego przyjazdu nie jest jedynym nieporozumieniem, jakie zaszło. Nie będę się wdawała w szczegóły kwestii finansowych, przed którymi postawił nas Manuel, gdyż tak czy inaczej gwoździem do trumny decyzji, która koniec końców zapadła był fakt, iż nasz gospodarz żądał od nas 25 euro tylko li wyłącznie za to, że o tak później porze zwlókł się z łóżka i pokazał nam pokoje. Nazywał to dodatkową opłatą za late check-in, czego ani ja, ani żaden z nas nigdy wcześniej nie słyszał, pomimo, że swoje już przepodróżowaliśmy (szczególnie Tomek i Irmina, których życie zawodowe zmusza do częstego podróżowania, a więc i nocowania po różnych hotelach). 
Tak czy inaczej, koniec końców w niezbyt przyjemnej atmosferze zapadła decyzja, iż takich skandalicznych warunków finansowych nie zaakceptujemy, dziękujemy bardzo, poradzimy sobie, zjawimy się u Manuela dnia następnego, tak jak zarezerwowaliśmy wcześniej pokój, koniec i kropka.
I tak też się stało. 
Większą część nocy przyszło nam więc spędzić na Naszej Ławeczce na placu przed Operą. 

(nasz pierwszy nocleg w Madrycie. Jego główną zaletą było to, że był darmowy)

Na Naszej Ławeczce spędziliśmy blisko cztery godziny, podczas których poznaliśmy dość dokładnie osobliwe zwyczaje madryckich imprezowiczów.
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę zaraz po tym jak wysiedliśmy z taksówki byli osobliwi mężczyźni, którzy chodzili po ulicach, podchodzili do każdego, trzymając w rękach zgiętą aluminiową puszkę i poruszali nią tak, by wydawała z siebie dźwięki, dobitnie świadczące o tym, z czego jest wykonana. Przyznam, że tak zdziwiona byłam tym zachowaniem, że najpierw wzięłam tych mężczyzn za biedaków zbierających puszki, którzy w ten sposób pytają przechodniów, czy przypadkiem nie mają jakiegoś złomiku do oddania. Koniec końców jednak okazało się, że panowie wręcz przeciwnie, nie byli żebrakami a ludźmi biznesu, którzy w czasie otwarcia hipermarketów kupowali mnóstwo puszek piwa 0,3 za bezcen, a potem sprzedawali je na ulicach Madrytu za euro od puszeczki.
Przyznam, że jest to miła sprawa, siedzieć w plenerze, razem ze znajomymi i nawet nie czuć potrzeby, by ruszać się z miejsca, skoro piwo samo przychodzi.
A jednak jest coś, co mogłoby przeszkadzać polskiej młodzieży w tym, by uczynić Madryt drugą ulubioną, zaraz po Amsterdamie, destynacją w Europie. I nie, nie jest to wcale policja, która przejeżdża wokół tych uroczych placyków średnio co pięć minut - policja ta ma bowiem ogólnie rzecz biorąc w głębokim poważaniu fakt picia przez kogoś piwa.
Chodzi o papierosy. Rzeczą praktycznie niesłychaną jest, by w miejscu, gdzie piwo leje się strumieniami i dostępne jest w trzech różnych wersjach dostarczanych pod nos, kiedy tylko machniesz ręką, nie było zakamarka, w którym można by było kupić papierosy. Wszystkie automaty w licznych otwartych do późna sklepach były radośnie nieczynne albo z jakiegoś innego, tajemniczego powodu odmawiały zupełnie współpracy.
Mieszkańcy chyba doskonale o tym wiedzieli, bowiem każdy z nich jednak coś palił - zapewne wszystko zakupione zostało odpowiednio wcześnie, by nie znaleźć się w niemiłej sytuacji.
Kolejną dość ciekawą rzeczą, którą odkryliśmy podczas naszego pobytu przed Operą jest fakt, że w Madrycie nie ma toalet. Według taksówkarzy nie ma ich w całej Hiszpanii. Nie wiem, czy jestem skłonna im wierzyć, jednak w centrum Madrytu nie uświadczycie miejskiej toalety - wiem, ponieważ kiedy już skapitulowaliśmy w temacie poszukiwania miejsca, gdzie można kupić papierosy, zajęliśmy się poszukiwaniem toalet. Czymś trzeba było się zająć.
Zapach unoszący się z bocznych uliczek dobitnie świadczył o tym, gdzie swoje potrzeby załatwiają mężczyźni, jednak co z kobietami? Zapewne większość ludzi szła do klubów, gdzie nie było z tym większego problemu.

(plac, na którym spędziliśmy większą część pierwszej nocy w Madrycie)

Około 5.30 postanowiliśmy ruszyć z miejsca, gdzie - oczywiście, nie wstając z Ławeczki - dokonałam najlepszego zakupu w Madrycie: elegancki, naprawdę ładny, czarny kapelusz wyszywany białą nitką za 2 euro.
Okazało się, że dosłownie rzut kamieniem od Naszej Ławeczki znajduje się przepiękny park, na którego powolne zwiedzanie mogliśmy spokojnie przeznaczyć zmarnowaną wcześniej godzinę. Nie straciliśmy jednak zupełnie humoru (ta, jasne) i cali radośni (no na pewno) podreptaliśmy na stację Principe Pio, podobno jedną z najgłówniejszych w Madrycie.
A tam czekał na nas szok numer dwa.


Szczerze mówiąc, nie tego spodziewałam się po Madrycie. Nie smrodu moczu w wąskich i ślicznych architektonicznie uliczkach, nie braku toalet, na pewno nie brudu - a już na pewno nie tego, że idąc na stację metra i kolejki będę szła z miną dystyngowanej lady, która zobaczyła przed chwilą zdechłą mysz - ja, zapocona, zaspana, wkurzona i obolała, miałam jeszcze siłę się dziwić.
Szczerze przyznam, że w tamtym momencie, kiedy moje buty lepiły się do schodów, kiedy musiałam lawirować pomiędzy zostawionymi tam butelkami, kiedy okazało się, że czeka na mnie jeszcze morze śmieci oddzielające schody od metra, szczerze nienawidziłam Hiszpanów.
Ich leniwego wisimitoizmu, ich głupich uśmiechów, ich "jak rzucę, tak zostanie", ich parszywego języka, kaprawych oczków i całej ich aparycji i postawy.
Gdybym wtedy nie skuliła się z Irminą na nieco bardziej czystych schodach na stacji metra, a zamiast tego za Tomkiem i Markiem poszła zwiedzać albo szukać fajek, zapewne nawrzeszczałabym na kogoś, że jest chyba niepoważny i zamiast się opierdzielać lepiej by się wziął do roboty.
Cóż, mój kierunek studiowania nazwałby to zapewne spotkaniem z Innymi pierwszego stopnia, ale wtedy dyszałam nienawiścią, co znacznie wpłynęło na kunszt mego języka (potocznie mówiąc: klęłam jak szewc).
Oczywiście automat do wydawania biletów mówił do nas tylko po hiszpańsku (wersja angielska to był dopiero pic na wodę, po kliknięciu pokazywał się jedynie komunikat, którego już nie pamiętam, ale który był równie sensowny, jak napis "TO JEST AUTOMAT DO BILETÓW". Nic więcej.) podobnie zresztą jak ochroniarze, których poprosiliśmy o pomoc.
W końcu zgrzytając zębami i nienawidząc Hiszpanii jeszcze mocniej, udało nam się dotrzeć do kolejki, na którą wcześniej musieliśmy czekać, bo zamiast o szóstej odjeżdżała pół godziny później. Jasne.
Po około czterdziestu minutach jechania całkiem przyjemną (może dlatego, że prawie pustą?) kolejką wysiedliśmy na Aeropuerto, Terminal cuatro.
Przyznaję, terminal robi niejakie wrażenie. Jest mocno nowoczesny, wielki...
Odrobinę nie w moim stylu. Bezsprzecznie podobało mi się to, że na każdym piętrze można było wyjść na dwór, poza tym dach, tak w środku jak i na zewnątrz był naprawdę świetnie skonstruowany. Poza tym... normalka. Nie było w środku fontanny, indiańskich posągów i znaków. Nie to, żebym czegoś podobnego oczekiwała, ale właśnie te eleganckie, nieco native elementy na lotnisku w Kanadzie urzekły mnie najbardziej - i właśnie tego brakowało mi w Madrycie.
Ale co tam. Ważne było, że znaleźliśmy sobie swój kącik w środku chaosu, niepomni na szumienie okropniastego hiszpańskiego języka w głośnikach, pomieszanego z angielskimi komunikatami (z których jeden wybijał się ostrością intonowania. Tak, jak wszystkie inne komunikaty utrzymane były w podobnej tonacji, tak co jakieś 20 minut do życia podrywało mnie oświadczenie: WATCH YOUR LUGGAGE. Irmina celnie spostrzegła, że pewnie było to po to, by pasażer się ogarnął i zaczął go pilnować. Działało).




Tak też po kilku godzinach biesiadowania i/lub drzemania na lotnisku (którego, jak na ironię, próbowaliśmy uniknąć), wyruszyliśmy w ponowną drogę tą samą kolejką, praktycznie w to samo miejsce, z którego wyruszaliśmy - zaledwie stację wcześniej. Wysiedliśmy na Piramides, chcąc dotrzeć na targ, który odbywał się jedynie w niedzielę, a podobno wart był odwiedzenia. Jako, iż rezerwację mieliśmy dopiero od 15-stej (a to zakładając, że Manuel wpuści nas w ogóle - powtarzaliśmy pełni optymizmu), był to odpowiedni sposób by nie umrzeć z nudów i zrobić coś pożytecznego.

Trasa ze stacji metra na targ prowadziła, oczywiście, cały czas pod górę. Po nieprzespanej nocy, że tak będę łaskawa przypomnieć, zdenerwowani i z 8-kilogramowymi plecakami na plecach. Mimo to widoki były pewną rekompensatą za trud włożony w dreptanie, ponieważ dopiero wtedy miałam okazję ujrzeć to, co w Madrycie podobało mi się najbardziej - architekturę.



W końcu dotarliśmy na targ. By odpocząć od plecaków przydzieliliśmy sobie "zmiany" - my z Irminą usiadłyśmy w restauracji/kawiarni, popijając kawę, potem po lampce wina i jedząc kawałek ciasta, Tomek z Markiem zaś wybrali się na zwiedzanie targu.
Następnie przenieśliśmy się na kolejną tego dnia ławeczkę, zostawiłyśmy tam panów i poszłyśmy buszować w poszukiwaniu czegoś, na co warto wydać nasze pieniądze.
Niestety, okazało się, że większość produktów jest chińska, a jedyną zaletą jest to, że są w sumie zgromadzone w jednym miejscu, mimo to udało mi się zakupić sobie śliczną, ręcznie robioną opaskę.




Trasa powrotna do miejsca, gdzie kilkanaście godzin wcześniej zostaliśmy bez noclegu nie obfitowała - na szczęście! - w przygody. Był to raczej spokojny spacerek, podczas którego mieliśmy szansę podziwiać Madryt.
Nie wiem jak współtowarzysze mojej wyprawy, ale ja osobiście nie skorzystałam z tego przywileju. Niestety, byłam tak zmęczona, że chciałam jak najszybciej dojść do mieszkania, umyć się i móc rozkoszować nie tyle samym snem, co bardziej możliwością odpoczywania bez żadnych terminów, bez gnania, bez przymusu. Tak też większość cudownej architektury podziwiam jedynie na zdjęciach - może i nieustanne zatrzymywanie się Tomka po to, by złapać odpowiedni kadr, oświetlenie, by dobrze się ustawić do zdjęcia było męczące, kiedy chciało się jak najprędzej uciec do czterech ścian oddzielających od rzeczywistości gadatliwych Hiszpanów, teraz jednak cieszę się każdym zdjęciem, które wtedy zrobił.




Spokojnym spacerkiem pośród - jak się okazuje - bardzo urokliwych uliczek dotarliśmy na plac, którego nazwy sobie nie przypomnę. Jedynie dzięki współpracy z wujkiem google udało mi się zidentyfikować to, co przed sobą widzieliśmy - czyli Plaza Mayor.



Stamtąd jedynie kilka kroków dzieliło nas od wymarzonego i wyśnionego apartamentu. I chociaż nie był to szczyt luksusów - dwa dwuosobowe łóżka, minimalistyczny balkon, kanapa, stolik, bardzo minimalistyczna łazienka i kuchenka, w tamtym momencie było to jedyne, czego potrzebowałam i było mi tam dobrze.
Latające po tych dwóch, praktycznie ze sobą nieoddzielonych pokojach wifi dostarczyło mi kolejnej rzeczy, której wtedy potrzebowałam - możliwością podzielenia się moimi traumatycznymi przygodami z przyjaciółmi.
Dalsza część pobytu w Madrycie nie była może ciekawa dla osób z zewnątrz, ale na pewno była przyjemna. Szybki, ale odświeżający prysznic, godzina-półtorej drzemki na regenerację sił, potem zaś Tomek zaprezentował swoje umiejętności w dogłębnym poznawaniu innych kultur. Nie jest to bynajmniej żart ni ironia - mój wujek wypracował niezbyt co prawda skomplikowany system, który działa doskonale. Wchodząc do zwyczajnego sklepu jest w stanie - obserwując innych klientów, albo to, co najszybciej znika z półek - zaobserwować, co najczęściej wybierają tak zwani "tubylcy". Dzięki temu na kolację, do pysznych bagietek, mogliśmy zjeść dwa rodzaje naprawdę pysznego sera i oliwki... nadziane korniszonami. Pozostali spożywali jeszcze wędliny, których nazwę powinnam była zapamiętać, jednak z tego względu, że mięsa nie jadam, niezbyt mnie to obchodziło.


(widok z minimalistycznego balkonu)

Co prawda po drodze spotkała nas jeszcze jedna przygoda, która również mocno odcisnęła się na moim przynajmniej stosunku (a z tego co wiem również na opinii Irminy) do Hiszpanii, a Madrytu w szczególności, jednak by ominąć zbędne szczegóły powiem jedynie, że wieczorem Irmina odebrała telefon - wyświetlacz oznajmiał wszem i wobec że dzwoni znajomy jej numer, pokazując wdzięczną nazwę osobnika z familii. Jednak kiedy odebrała, w słuchawce usłyszała... Hiszpana.
I nie, nie był to żaden żart, nam się to również nie przyśniło. Po prostu okazuje się, że przysłowiowe życie jak w Madrycie jest po prostu grzecznym zamiennikiem na: mam to w dupie, niech się dzieje co chce.
W Hiszpanii panuje chaos...
Ale jakoś nikomu to zbytnio nie przeszkadza, więc dlaczego my, obcokrajowcy mielibyśmy narzekać? W końcu i tak przecież wyjedziemy, a to, co wydawało nam się wtedy i tam czymś nie do przeskoczenia, strasznym, koszmarnym i godnym pohańbienia, tu na miejscu będzie jedynie zabawną anegdotką, idealną, by opowiedzieć ją znajomym przy piwie.

Koniec części pierwszej, nie ostatniej.
Tak robaczki, dobrze liczycie, to dopiero dwa dni z wycieczki, która trwała dziesięć! Sami chcieliście! :3
____________________

Wszystkie prezentowane powyżej zdjęcia, pomijając trzy początkowe, które NAPRAWDĘ nie były robione suszarką (ani mi się ważcie z nich śmiać, to są zdjęcia poglądowe, ot co), zrobione zostały przez mojego ukochanego wujaszka, Tomka. Trzymać łapska z daleka, bo poodgryzowuje, prawa autorskie zostają w rodzinie.

piątek, 12 października 2012

Wakacyjna wyprawa

Jedną z wielu zalet studiowania jest okres, podczas którego mamy wolne. Wrzesień jest cudownym miesiącem, by udać się w podróż do cieplejszych miejsc - dzięki temu unikniemy oparzeń słonecznych i gotowania się we własnym sosie, o ile oczywiście preferujemy wyprawy bardziej krajoznawcze niż plażing i smażing przy drinkach z palemką. 
Tak się złożyło, że w tym roku moja wyprawa poza granice naszego kraju wypadała właśnie na koniec września - zahaczając o dwa pierwsze dni października.
Jednocześnie obiecałam również - i to w dodatku, ku mojej zgrozie, kilku osobom - że po powrocie umieszczę na blogu sprawozdanie z mojej podróży.
Cóż, zobowiązałam się i mogę teraz co najwyżej pluć sobie w brodę z powodu mojego długiego, niewyparzonego języka i zasiąść do pisania.
Przede wszystkim, zanim przejdę do szczegółowego opisywania tego co zobaczyłam i przeżyłam, powinnam powiedzieć co nieco gdzie i z kim byłam.
Od dawna już z pewną dozą zazdrości oglądałam zdjęcia z "wycieczek" mojego wujka i cioci. Nie dość, że odwiedzali oni tereny leżące bliżej Azji i Afryki, niż Europy, dodatkowo często trafiali w zupełnie egzotyczne miejsca (a może mi się zdawało, że są egzotyczne?).
Dodatkowo, w tym roku pozostałam również bez planów wakacyjnych. Moi rodzice wybierali się ze znajomymi na Cypr, ja jednak nie miałam ochoty im towarzyszyć tym razem - w końcu też potrzebowali czasu, żeby ode mnie odpocząć w wakacje. Z kolei moi przyjaciele nie mieli zbytnio funduszy, by planować jakiekolwiek podróże, tym bardziej, że stanowczo odmawiam jeżdżenia na kolonie, mam również niezbyt przychylny stosunek do wycieczek z biur podróży, postanowiłam połasić się odrobinę do wujostwa, w nadziei, że uda mi się tym razem wziąć udział w jednej z ich podróży.
Tym bardziej zadowolona byłam, kiedy Tomek wspomniał, iż odwiedziłby ponownie Maroko - obok Stambułu, było to miejsce, którego najbardziej chyba zazdrościłam im, jeśli chodzi o ichnie wojaże. Po pewnym czasie rozważań i dyskusji, zapadła decyzja - czteroosobowa wycieczka do Marrakeszu (ja, Tomek, Irmina i jej siostrzeniec Marek). 
Mój wujek słynie w naszej rodzinie jako spec od wynajdowania tanich połączeń lotniczych i wyszukiwania ciekawych miejsc do zwiedzenia, zdaliśmy się więc na jego zmysł organizacji. 
Dzięki całkiem taniemu lotowi, który udało się Tomkowi znaleźć, oprócz tygodnia w Marrakeszu, mieliśmy mieć okazję na zobaczenie chociaż fragmentu Madrytu, w którym to, tak na początku jak i na końcu wycieczki mieliśmy spędzić około półtorej dnia. 
Ci, którzy znają mnie osobiście wiedzą, iż moja kondycja, nie jest powodem do przechwalania się - praktycznie jej nie mam, tak więc to właśnie kondycyjne aspekty całej podróży spędzały mi sen z powiek. Obawiałam się, że tak jak w przypadku zeszłorocznej wycieczki do Moskwy, po dwóch dniach zapragnę położyć się gdzieś z boczku i umrzeć śmiercią gwałtowną i przynoszącą ulgę.
Teraz, kiedy wróciłam już do Polski, wiem, że moje obawy nie były zupełnie nieuzasadnione, a jedynym, co uchroniło mnie przed koszmarnymi odciskami na stopach, był fakt, że wypożyczyliśmy samochód, by zobaczyć odrobinę więcej Maroka.
Co jeszcze mogę napisać o wycieczce jak najbardziej ogólnie, by nie zepsuć niespodzianki? Nasza wyprawa obfitowała w przygody - o większości z nich nie będę pisać, lub wspomnę jedynie ogólnikowo, gdyż nie były to raczej sprawy, o których powinno się pisać na forum publicznym, o innych mogę wspomnieć jako o ciekawostce kulturowej.

Niestety, nie wiem kiedy będę mogła umieścić pierwszą notkę opowiadającą dokładnie o podróży (przewiduję, że będą co najmniej dwie, z racji ilości zobaczonych rzeczy). Wynika to głównie z tego, że czekam, aż będę mogła opublikować niektóre ze zdjęć Tomka, gdyż niewątpliwie są one lepsze od moich (nie tylko lepszy sprzęt, ale i lepszy fotograf) - możliwe, że okazja nadarzy się dopiero za dwa tygodnie. 
Proszę więc o nieco cierpliwości, jednak w ramach umilenia oczekiwania, jest możliwość, iż w międzyczasie umieszczę na blogu notę dotyczącą zeszłorocznej wycieczki do Moskwy. 
O ile, oczywiście, znajdę z niej zdjęcia gdzieś w odmętach moich plików.

poniedziałek, 17 września 2012

Syndrom księcia z bajki

Każda z nas marzy o tym jedynym, ukochanym, pięknym mężczyźnie, który uratuje nas z tego kłamstwa szarego życia.
Każda z nas marzy...
Możliwe, że nie o księciu na białym rumaku, chociaż znam i takie osoby, które chciałyby, by było to jak najbardziej dosłowne (i znając tę osobę założę się, że zależy jej głównie na białym koniu, a lśniącą zbroję mogłaby sobie odpuścić ^^). Możliwe, że marzy się nam niebezpieczny związek pełen mocnych i wyrazistych uczuć. Jest też szansa, że marzy się wam po prostu idealny partner, który byłby uzupełnieniem was, z którym każdy dzień byłby po prostu dobry.
Nie ma znaczenia jakie są nasze pragnienia - każda z nas marzy. Potajemnie albo głośno, płacząc w nocy w poduszkę, zerkając potajemnie na jakiegoś przystojnego kelnera, tworząc w głowie opowieści.
I te marzenia to nic złego, z pozoru. Pozwalają nam zapomnieć na kilka chwil o tym, że rzeczywistość jest czasami przytłaczająca, że samotność, to w gruncie rzeczy nic miłego. W świecie, w którym panienki w podstawówce całują się na przerwach ze swoimi chłopakami na tydzień, świadomość bycia samotnym jest czymś wręcz ubliżającym. Z każdego serialu, z każdej piosenki, filmu, billboardu, nawet z reklam, krzyczą do nas uśmiechnięte twarze gwiazdorów i celebrytów, na których obliczach wypisane jest prawdziwe szczęście, bowiem ten swój kawałek podłogi mogą dzielić z inną osobą.
A w tym całym rynsztoku złudzeń najzabawniejsze jest to, że to wszystko fikcja. Że większość z tych uśmiechniętych par, które spacerują po parku trzymając się za ręce, czy też dzielą się deserem w jakiejś restauracji, to zwykłe pary z przypadku. Są tu teraz, jednak rok temu nie istniało coś takiego jak "oni". Co więcej, zapewne za rok również istnieć nie będzie.
Związki tymczasowe. Ludzie, którzy uparli się, że w "sam raz na teraz", to odpowiedni argument by wplątać się w coś, co śmią nazywać związkiem. Bez zastanowienia, bez rozmysłu, z jednego, prostego powodu: bo dobrze nam razem w tej chwili.
Ślepi i głusi są ci, którzy utrzymują, że plastikowa kultura nie ma na ich życie żadnego wpływu. Można nie oglądać telewizji, można nie czytać brukowców, ale póki człowiek nie zamknie się w bunkrze zaopatrzonym w fotel, książki, winyle i odtwarzacz, nie może mówić o izolacji. Niczym wielki, zachłanny potwór, popkultura żyje obok nas, tętni swoim życiem, dyszy nam w plecy.
Karmi się każdym posiłkiem, którego nie zjadła osoba na diecie. Każdym głupim komentarzem zamieszczonym w internecie, każdą kolejną plotką i kreacją, która zdobywa fanów, ba!, wyznawców, chociaż jej sztuczność aż bije w oczy. Powoli, stopniowo przesłania nam świat, czy tego chcemy, czy nie. I wchodzi do naszej psychiki, mimo wszystko popychając w kierunku tego, czym z pozoru się brzydzimy.
I w ten sposób, dysząc ci do ucha i śliniąc się na ramię, Popkultura przekonuje cię, że nie jesteś pełną osobą bez tego jednego kogoś, kogo mógłbyś wziąć za rękę i pomaszerować dziarsko do parku. Chociażby po to, by napawać się, że tym razem to nie ty wodzisz smutnym wzrokiem za jakąś przytuloną parką. To nie ty jesteś smutny! Nie, to twoje dwa tygodnie, trzy miesiące, rok i pięć dni. Możecie się kłócić, nie rozumieć, możecie mieć siebie dość i obgadywać na boku, ale jesteście WAMI i to się liczy.
A biedne samotne głupki mogą zazdrościć i wypatrywać kogoś na swój ograniczony okres czasu.
To właśnie to tępe pragnienie posiadania i bycia posiadanym, to dziwne przekonanie, że samemu nie jest się pełnym człowiekiem doprowadza do tego, że dziewczyny dostają kociokwiku.
Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, której nigdy nie przytrafiło się marzyć na wyrost. Której serce nie zabiło mocniej po jednej, krótkiej rozmowie z przypadkowym chłopakiem, który nawet ją zainteresował. Proszę! Która z kobiet nigdy, ale to przenigdy nie spojrzała na jakiegoś chłopaczka z cichą nadzieją - a może to ten jedyny? Ten, dla którego oszaleję?
Która nie wmawiała sobie, że teraz to na zabój, dopóki nie przyszło co do czego i nie okazało się, że to jednak dalekie jest od tego idealnego związku?
A wszystko to spowodowane chorobliwym pragnieniem tworzenia pełni z kimś innym. Z każdym pokoleniem jest coraz gorzej! Kiedyś kobiety nie marzyły nawet o małżeństwie z miłości - to w korzystnym małżeństwie pojawiały się z czasem przywiązanie i miłość, jeśli dopisywało komuś szczęście. Jako, iż moja głowa pełna jest scen odpowiadającym moim myślom, oto coś, co idealnie obrazuje moje myśli. A teraz? Kiedy tylko poczułyśmy, jako kobiety, możliwość posiadania kogoś, kogo kochamy nie z przymusu, a raczej z własnej woli, kiedy już naczytamy się w młodości książek, gdzie miłość jest idealna, kiedy już obejrzymy te wszystkie filmy, na których fajerwerki zwiastują napotkaną miłość, to jest jedyne, czego chcemy.
Bolesna prawda jest taka, że romanse, tak te telewizyjne, kinowe jak i książkowe są dla miłości tym samym, co filmy pornograficzne dla seksu. Dają nam złudne wrażenie, opisują miłość tak, jak zwykle nie jest doświadczana. Nie możemy się łudzić, że miodowy miesiąc związku, okres zakochania potrwa wiecznie. Nie można wciąż szukać, bo to, co czujemy nie odpowiada temu, co przeczytałyśmy w książkach.
A przede wszystkim, nie wolno nam myśleć, że nie jesteśmy pełne bez kogoś u naszego boku. Tworzymy całość jako osoba, a nasz własny kawałek podłogi jest nasz. Pielęgnujmy naszą indywidualność, kochajmy same siebie, moje drogie panie, ponieważ wszystkie te drżenia serca są zdradliwym odruchem naszej podświadomości. Nie zachęcam do feminizmu i nienawiści wobec mężczyzn. Nawołuję jedynie do tego, by kochać siebie. Patrzeć na siebie z perspektywy, poprawiać to, co jest złe lub niepotrzebne, pracować nad sobą i stawiać siebie jako mianownik każdej decyzji i każdego uczucia. Zdrowa dawka egoizmu sprawi, że życie każdego z nas stanie się łatwiejsze. Nie balansując na granicy odpowiedniego zachowania, konwenansów i tego, czego wymaga od nas Potwór Popkultury, zaciskając zęby i walcząc o siebie, możemy stać się wartościowi przede wszystkim dla siebie.
Nie jest to łatwe zadanie, dlatego jest to apel nie tylko ode mnie, ale też i do mnie. Przypomnienie, że w czasach, w jakich żyjemy, jedyna osoba, z którą będziemy związani do śmierci, jesteśmy my sami.

sobota, 15 września 2012

Przeprowadzka

Czasami odczuwamy potrzebę czegoś nowego. Czasami cztery ściany, w których zostaliśmy uwięzieni, przytłaczają nas tak mocno, że nie jesteśmy w stanie nic zrobić.
W takim razie co jesteśmy w stanie zmienić?
Drobne rzeczy.
Kiedy nie jestem w stanie już znieść stagnacji, zmieniam kolor włosów. Kupuję nowe kolczyki, nowe gadżety. Cokolwiek, co jest w stanie zmienić chociaż odrobinę moje środowisko.
Nowa książka też potrafi zmienić moje nastawienie.
Dzisiaj zmieniam bloga. Nie jest to jedynie wynik mojego parszywego ostatnio nastroju, ale też tego, że domena blog.pl zirytowała mnie dzisiaj nieziemsko.
Tak też witam w moich nowych progach. Mam nadzieję, że rozgoszczę się tu równie szybko, co na poprzednim. Może nawet zdobędę nieco więcej publiki? Ahh~, te marzenia.

Razem z nowym blogiem, adaptuję na kolejną stronkę nick Dekadencja. Okazało się, że coś, co miało być (znowu) jedynie tymczasowym przezwiskiem, spodobało mi się i przykleiło do mnie, możliwe, że już na stałe.

...Kot po kastracji może stać się leniwy, ospały, bierny...
Hm. Czyżby ktoś wysterylizował mnie, kiedy nie patrzyłam? Dokładnie tak się czuję - biedna, ospała... Nie, leniwa się nie czuję. Leniwa jestem, byłam i chociaż mocno mi się to nie podoba, najprawdopodobniej nadal będę, nic nie poradzę na to.
Ostatnio moją trucizną jest telewizja i całkiem interesujące programy kryminalistyczne, do których rozmawiam nocami. Nie, nie, to nie tak, że bełkoczę do siebie. Jestem w stanie nacisnąć pauzę i dosłownie zacząć spierać się z programem.
Szkoda, że ten mi nie odpowiada.
Czy czuję się samotna? Tak, owszem. Szczególnie teraz, kiedy większość czasu spędzam sam na sam ze sobą. Nie odpowiada mi to. Potrzebuję powietrza, ludzi, rozmów...
Potrzebuję życia, żeby żyć.
Moja dusza jest przez ostatnie dwa tygodnie ospała, więc mój świat jest coraz bardziej szary i pozbawiony kolorów.

Aczkolwiek liczę na to, że moja dusza przypomni sobie, jak się powinno żyć.