Wszystko jest względne

Wszystko jest względne.

Dlatego właśnie nie poczuwam się do głoszenia jedynej i objawionej prawdy. Możliwe, że czasami napiszę tu coś, co komuś wyda się głupotą. Z drugiej strony, może kogoś oczarują moje poglądy, moje zdanie, to, o czym myślę i jak myślę.
Póki co nie wiem jeszcze po co mi ten blog.
Jest to pewnie podobny tysiącom innych twór mający pełnić rolę myślodsiewni, gdzie będzie można zgromadzić swoje myśli, by potem ocenić, czy są one warte uwagi, czy też nie.

niedziela, 28 października 2012

MADRYT-Maroko-Madryt

Nadejszła wiekopomna chwila...
Zdziwieni? :3 Wiem, wiem, zazwyczaj dużo obiecuję, wywieszam na blogu deklarację, że teraz to na pewno napiszę, że zaraz, że jak tylko i w ogóle czego to ja nie zrobię, nie napiszę, nie skomponuję i nie wyklaskam uszami.
Tym razem jednak okazało się, że zmuszona będę obietnicy dotrzymać. Wiem, że to dopiero pierwsza z zapowiadanych szumnie trzech części, ale serio, od czegoś trzeba zacząć.
Tytułem wstępu chciałam jeszcze powiedzieć coś o obiecywanej wcześniej notce o Moskwie...
Chętnie, wręcz bardzo chętnie bym ją udostępniła, gdyby nie fakt, że - niestety - moje zdjęcia totalnie zaginęły w akcji. Nigdzie ich nie ma, ani na moim laptopie, ani na laptopie rodziców, ani na płytach, na które zgrywają zdjęcia. Nigdzie. Czarna dziura. Moje słodkie zdjęcia, zbliżenia piaskowych, skomplikowanych figur. Zdjęcia, którymi niewątpliwie się bawiłam - wtedy po raz pierwszy i póki co ostatni raz w życiu, kiedy miałam ochotę pobawić się w fotografa, spróbować znaleźć odpowiedni kąt, odpowiednie kadrowanie, żeby na zdjęciu wyszło dokładnie to, czego chciałam.
A ich nie ma.
Może to i lepiej. Po co niszczyć piękne wspomnienia o zdjęciach realnymi - i pewnie mało udanymi - zdjęciami.

Nasza wyprawa rozpoczęła się 22 września. Ze Słupska wyjechaliśmy z lekkim opóźnieniem, jednak w Poznaniu - pierwszej, prawdziwej bazie wypadowej - byliśmy punktualnie.
No właśnie, Poznań. Nazwanie mnie "bywalczynią" lotnisk, byłoby skrajnym nagięciem znaczenia tego słowa, ale widziałam w swoim życiu więcej, niż dwa. Co ważniejsze nawet, udało mi się przetrwać rok temu na Heathrow, gdzie ciężko jest się nie zagubić będąc tam po raz pierwszy.
I wtedy właśnie trafiłam na lotnisko w Poznaniu.
Nie, nie oczekuję po polskich lotniskach nie-wiadomo-czego. Oczekuję trochę więcej miejsc siedzących na terminalu. Mimo wszystko, czekając przed bramką na swoją kolej, człowiek zwykle chce usiąść. A jeśli nawet woli dołować swój portfel cenami w sklepach bezcłowych, to tak czy inaczej zwykle dobrze jest mieć gdzie położyć swój bagaż - szczególnie, kiedy nie jest to torebka, a idealnie wymierzony na dozwolone wymiary plecak wypchany do granic możliwości wszystkim, co może się przydać.
Przetrwaliśmy jednak niewygody poznańskiego lotniska.
I tutaj zdarzyła się przygoda numer jeden. Dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji bawić się w cudowne "policz ile mam bramek" na lotnisku, pragnę poinformować, że bramki są zwykle co najmniej dwie. Pierwsza  przy wkraczaniu na terminal, prócz sprawdzania dokumentów i karty pokładowej sprawdza również zawartość plecaka i kieszeni, druga natomiast już jedynie karty pokładowe - chyba, że trafimy na wrednych biurokratów, wtedy czeka nas jeszcze kontrola rozmiaru naszego bagażu. Przy pierwszej bramce karta pokładowa jest tylko pobieżnie sprawdzana, przy drugim - rwana brutalnie na pół.
Moja przygoda sporo mówi na temat jakości kontroli na lotniskach. Bagaże sprawdzane są dokładnie, jednak ja podałam - przy obu okienkach - złą kartę pokładową. Ot, pomyliło mi się i zamiast tej z Poznania do Madrytu, podałam w obu przypadkach kartę z Madrytu do Poznania.
Przy pierwszym okienku (gdzie nie powinnam zostać wpuszczona na terminal) przeszłam bez słowa. Przy drugim pani porwała mi moją kartę... i dopiero wtedy sprawdziła, czy na pewno zgadza się lot.
Oczywiście się nie zgadzał.
Chwilę panicznego szukania dalej podałam nachmurzonej pani odpowiednią kartę pokładową i mogłam wejść do średniej wielkości pomieszczenia, w którym kisili nas przez kolejne 20 minut oczekiwania na samolot.
Dobrze, mimo wszystko udało nam się wylecieć z Poznania, nikogo nie pogryźliśmy, byliśmy w nawet dobrych nastrojach, mimo tego, że mogło się okazać, że będzie mały problem z moim wylotem z Madrytu (w najgorszej wersji co prawda musiałabym znaleźć jakąś kafejkę i zapłacić za ponowne wydrukowanie karty pokładowej, ale że byłam zła na nieuważną panią, to trochę pomarudziłam.)
Lot okazał się być... męczący.
Co prawda rok wcześniej przeżyłam 9-cio godzinny lot do Kanady a potem z powrotem, mimo wszystko jednak warunki dość znacznie się różniły. Ponadto mój zużyty już co nieco telefon wyraźnie nie chciał przetrwać całej podróży, musiałam więc wyłączać go co chwilę i włączać, kiedy jednak stwierdziłam, że nie dotrwam do końca bez muzyki.
Tak czy inaczej, dotarliśmy cali i zdrowi, mimo lekkiego zmęczenia i towarzyszącego nam pragnienia, by zawinąć się w kołderki na wynajętych na jedną noc łóżeczkach.
I oto następuje moment, w którym muszę uchylić nieco rąbka tajemnicy i opowiedzieć chociaż trochę o tym co, kiedy, na ile i dlaczego chcieliśmy wynająć. Tomek na początku planował spędzenie nocy na lotnisku w Madrycie, zwiedzenie największego terminalu w Europie, T4, przespanie się na diablo niewygodnych ławeczkach. Nauczona doświadczeniem Irmina chciała tego uniknąć, prowadziła więc negocjacje z naszym madryckim gospodarzem - Manuelem. W końcu doszli do konsensusu, dlatego też wzięliśmy taksówkę, która zawiozła nas na wskazaną przez Manuela dzielnicę, praktycznie w centrum Madrytu. Skąd ten przypływ burżuazji taksówkowej? Ano stąd, że kolejka, która mogłaby nas zawieźć o wiele taniej w pobliże miejsca naszego noclegu nie krążyła w nocy i jej pierwszy kurs przewidywany był na godzinę szóstą rano.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, czekał nas pierwszy - i nie ostatni, zapewniam was - szok kulturowy.


(zdjęcie nie jest robione suszarką, zapewniam. Za słabą jakość przepraszam)

Tak też zostaliśmy przywitani na ulicach Madrytu przez radosny, w większości pijany, tłum obywateli i obywatelek zmierzający z i na imprezy wszelkiej maści i treści. 
Przyznam, że chyba nigdy w życiu nie widziałam takiej ilości "odwalonych" kobiet, jak wtedy. Jest to opinia nader pozytywna, ponieważ ich styl łączył w sobie pewną frywolność i elegancję. Każda z nich wyglądała naprawdę całkiem ładnie. 
Większość tych mniej "zrobionych" była turystkami...
Pełni radości i zadowolenia, stwierdziliśmy, że właściwie to sen jest dla słabych, a jeśli po zażyciu błogosławionego prysznica starczy nam sił, nie będzie żadnego problemu, by nie wykorzystać okazji i nie wyjść z ciepłego mieszkanka, rozkoszując się ciepłą, madrycką nocą i jej zabawowymi rozkoszami.
Jakże byliśmy naiwni...
Już w momencie kiedy Manuel otworzył po raz pierwszy swoje usta w naszym kierunku, zwiastowało to kłopoty. Na początku marudził coś o tym, że mieliśmy pojawić się następnego dnia, nie tego, w którym się faktycznie pojawiliśmy - ale on, Manuel, był na to przygotowany, i coś tak czuł.
Faktycznie, gratulujemy spostrzegawczości, w końcu jest tyle sposobów na dowolne zinterpretowanie "23 of September, 1 am". No nic. Co prawda nie ma dla nas zarezerwowanego dzisiaj tego apartamentu, o którym mówił Irminie przez telefon... i w emailach... i smsach... Ale za to tu, za rogiem, zaraz, blisko, zatrzymał dla nas jakieś miejsce, bo on przecież się spodziewał, że może coś takiego wyjść.
No tośmy podreptali za Manuelem z ciążącymi nam na plecach bagażami. Nie wiem teraz za czym bardziej wtedy tęskniłam - za możliwością spokojnego wypicia piwka albo drinka w tej - jak mi się wtedy wydawało - cudownej atmosferze gorączki sobotniej nocy, czy może za łóżeczkiem.
Na pewno chciałam zdjąć ten cholerny plecak. 
Daleko jednak było do spełnienia moich marzeń, ponieważ w trakcie rozmowy z Manuelem wyszło na to, że data naszego przyjazdu nie jest jedynym nieporozumieniem, jakie zaszło. Nie będę się wdawała w szczegóły kwestii finansowych, przed którymi postawił nas Manuel, gdyż tak czy inaczej gwoździem do trumny decyzji, która koniec końców zapadła był fakt, iż nasz gospodarz żądał od nas 25 euro tylko li wyłącznie za to, że o tak później porze zwlókł się z łóżka i pokazał nam pokoje. Nazywał to dodatkową opłatą za late check-in, czego ani ja, ani żaden z nas nigdy wcześniej nie słyszał, pomimo, że swoje już przepodróżowaliśmy (szczególnie Tomek i Irmina, których życie zawodowe zmusza do częstego podróżowania, a więc i nocowania po różnych hotelach). 
Tak czy inaczej, koniec końców w niezbyt przyjemnej atmosferze zapadła decyzja, iż takich skandalicznych warunków finansowych nie zaakceptujemy, dziękujemy bardzo, poradzimy sobie, zjawimy się u Manuela dnia następnego, tak jak zarezerwowaliśmy wcześniej pokój, koniec i kropka.
I tak też się stało. 
Większą część nocy przyszło nam więc spędzić na Naszej Ławeczce na placu przed Operą. 

(nasz pierwszy nocleg w Madrycie. Jego główną zaletą było to, że był darmowy)

Na Naszej Ławeczce spędziliśmy blisko cztery godziny, podczas których poznaliśmy dość dokładnie osobliwe zwyczaje madryckich imprezowiczów.
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę zaraz po tym jak wysiedliśmy z taksówki byli osobliwi mężczyźni, którzy chodzili po ulicach, podchodzili do każdego, trzymając w rękach zgiętą aluminiową puszkę i poruszali nią tak, by wydawała z siebie dźwięki, dobitnie świadczące o tym, z czego jest wykonana. Przyznam, że tak zdziwiona byłam tym zachowaniem, że najpierw wzięłam tych mężczyzn za biedaków zbierających puszki, którzy w ten sposób pytają przechodniów, czy przypadkiem nie mają jakiegoś złomiku do oddania. Koniec końców jednak okazało się, że panowie wręcz przeciwnie, nie byli żebrakami a ludźmi biznesu, którzy w czasie otwarcia hipermarketów kupowali mnóstwo puszek piwa 0,3 za bezcen, a potem sprzedawali je na ulicach Madrytu za euro od puszeczki.
Przyznam, że jest to miła sprawa, siedzieć w plenerze, razem ze znajomymi i nawet nie czuć potrzeby, by ruszać się z miejsca, skoro piwo samo przychodzi.
A jednak jest coś, co mogłoby przeszkadzać polskiej młodzieży w tym, by uczynić Madryt drugą ulubioną, zaraz po Amsterdamie, destynacją w Europie. I nie, nie jest to wcale policja, która przejeżdża wokół tych uroczych placyków średnio co pięć minut - policja ta ma bowiem ogólnie rzecz biorąc w głębokim poważaniu fakt picia przez kogoś piwa.
Chodzi o papierosy. Rzeczą praktycznie niesłychaną jest, by w miejscu, gdzie piwo leje się strumieniami i dostępne jest w trzech różnych wersjach dostarczanych pod nos, kiedy tylko machniesz ręką, nie było zakamarka, w którym można by było kupić papierosy. Wszystkie automaty w licznych otwartych do późna sklepach były radośnie nieczynne albo z jakiegoś innego, tajemniczego powodu odmawiały zupełnie współpracy.
Mieszkańcy chyba doskonale o tym wiedzieli, bowiem każdy z nich jednak coś palił - zapewne wszystko zakupione zostało odpowiednio wcześnie, by nie znaleźć się w niemiłej sytuacji.
Kolejną dość ciekawą rzeczą, którą odkryliśmy podczas naszego pobytu przed Operą jest fakt, że w Madrycie nie ma toalet. Według taksówkarzy nie ma ich w całej Hiszpanii. Nie wiem, czy jestem skłonna im wierzyć, jednak w centrum Madrytu nie uświadczycie miejskiej toalety - wiem, ponieważ kiedy już skapitulowaliśmy w temacie poszukiwania miejsca, gdzie można kupić papierosy, zajęliśmy się poszukiwaniem toalet. Czymś trzeba było się zająć.
Zapach unoszący się z bocznych uliczek dobitnie świadczył o tym, gdzie swoje potrzeby załatwiają mężczyźni, jednak co z kobietami? Zapewne większość ludzi szła do klubów, gdzie nie było z tym większego problemu.

(plac, na którym spędziliśmy większą część pierwszej nocy w Madrycie)

Około 5.30 postanowiliśmy ruszyć z miejsca, gdzie - oczywiście, nie wstając z Ławeczki - dokonałam najlepszego zakupu w Madrycie: elegancki, naprawdę ładny, czarny kapelusz wyszywany białą nitką za 2 euro.
Okazało się, że dosłownie rzut kamieniem od Naszej Ławeczki znajduje się przepiękny park, na którego powolne zwiedzanie mogliśmy spokojnie przeznaczyć zmarnowaną wcześniej godzinę. Nie straciliśmy jednak zupełnie humoru (ta, jasne) i cali radośni (no na pewno) podreptaliśmy na stację Principe Pio, podobno jedną z najgłówniejszych w Madrycie.
A tam czekał na nas szok numer dwa.


Szczerze mówiąc, nie tego spodziewałam się po Madrycie. Nie smrodu moczu w wąskich i ślicznych architektonicznie uliczkach, nie braku toalet, na pewno nie brudu - a już na pewno nie tego, że idąc na stację metra i kolejki będę szła z miną dystyngowanej lady, która zobaczyła przed chwilą zdechłą mysz - ja, zapocona, zaspana, wkurzona i obolała, miałam jeszcze siłę się dziwić.
Szczerze przyznam, że w tamtym momencie, kiedy moje buty lepiły się do schodów, kiedy musiałam lawirować pomiędzy zostawionymi tam butelkami, kiedy okazało się, że czeka na mnie jeszcze morze śmieci oddzielające schody od metra, szczerze nienawidziłam Hiszpanów.
Ich leniwego wisimitoizmu, ich głupich uśmiechów, ich "jak rzucę, tak zostanie", ich parszywego języka, kaprawych oczków i całej ich aparycji i postawy.
Gdybym wtedy nie skuliła się z Irminą na nieco bardziej czystych schodach na stacji metra, a zamiast tego za Tomkiem i Markiem poszła zwiedzać albo szukać fajek, zapewne nawrzeszczałabym na kogoś, że jest chyba niepoważny i zamiast się opierdzielać lepiej by się wziął do roboty.
Cóż, mój kierunek studiowania nazwałby to zapewne spotkaniem z Innymi pierwszego stopnia, ale wtedy dyszałam nienawiścią, co znacznie wpłynęło na kunszt mego języka (potocznie mówiąc: klęłam jak szewc).
Oczywiście automat do wydawania biletów mówił do nas tylko po hiszpańsku (wersja angielska to był dopiero pic na wodę, po kliknięciu pokazywał się jedynie komunikat, którego już nie pamiętam, ale który był równie sensowny, jak napis "TO JEST AUTOMAT DO BILETÓW". Nic więcej.) podobnie zresztą jak ochroniarze, których poprosiliśmy o pomoc.
W końcu zgrzytając zębami i nienawidząc Hiszpanii jeszcze mocniej, udało nam się dotrzeć do kolejki, na którą wcześniej musieliśmy czekać, bo zamiast o szóstej odjeżdżała pół godziny później. Jasne.
Po około czterdziestu minutach jechania całkiem przyjemną (może dlatego, że prawie pustą?) kolejką wysiedliśmy na Aeropuerto, Terminal cuatro.
Przyznaję, terminal robi niejakie wrażenie. Jest mocno nowoczesny, wielki...
Odrobinę nie w moim stylu. Bezsprzecznie podobało mi się to, że na każdym piętrze można było wyjść na dwór, poza tym dach, tak w środku jak i na zewnątrz był naprawdę świetnie skonstruowany. Poza tym... normalka. Nie było w środku fontanny, indiańskich posągów i znaków. Nie to, żebym czegoś podobnego oczekiwała, ale właśnie te eleganckie, nieco native elementy na lotnisku w Kanadzie urzekły mnie najbardziej - i właśnie tego brakowało mi w Madrycie.
Ale co tam. Ważne było, że znaleźliśmy sobie swój kącik w środku chaosu, niepomni na szumienie okropniastego hiszpańskiego języka w głośnikach, pomieszanego z angielskimi komunikatami (z których jeden wybijał się ostrością intonowania. Tak, jak wszystkie inne komunikaty utrzymane były w podobnej tonacji, tak co jakieś 20 minut do życia podrywało mnie oświadczenie: WATCH YOUR LUGGAGE. Irmina celnie spostrzegła, że pewnie było to po to, by pasażer się ogarnął i zaczął go pilnować. Działało).




Tak też po kilku godzinach biesiadowania i/lub drzemania na lotnisku (którego, jak na ironię, próbowaliśmy uniknąć), wyruszyliśmy w ponowną drogę tą samą kolejką, praktycznie w to samo miejsce, z którego wyruszaliśmy - zaledwie stację wcześniej. Wysiedliśmy na Piramides, chcąc dotrzeć na targ, który odbywał się jedynie w niedzielę, a podobno wart był odwiedzenia. Jako, iż rezerwację mieliśmy dopiero od 15-stej (a to zakładając, że Manuel wpuści nas w ogóle - powtarzaliśmy pełni optymizmu), był to odpowiedni sposób by nie umrzeć z nudów i zrobić coś pożytecznego.

Trasa ze stacji metra na targ prowadziła, oczywiście, cały czas pod górę. Po nieprzespanej nocy, że tak będę łaskawa przypomnieć, zdenerwowani i z 8-kilogramowymi plecakami na plecach. Mimo to widoki były pewną rekompensatą za trud włożony w dreptanie, ponieważ dopiero wtedy miałam okazję ujrzeć to, co w Madrycie podobało mi się najbardziej - architekturę.



W końcu dotarliśmy na targ. By odpocząć od plecaków przydzieliliśmy sobie "zmiany" - my z Irminą usiadłyśmy w restauracji/kawiarni, popijając kawę, potem po lampce wina i jedząc kawałek ciasta, Tomek z Markiem zaś wybrali się na zwiedzanie targu.
Następnie przenieśliśmy się na kolejną tego dnia ławeczkę, zostawiłyśmy tam panów i poszłyśmy buszować w poszukiwaniu czegoś, na co warto wydać nasze pieniądze.
Niestety, okazało się, że większość produktów jest chińska, a jedyną zaletą jest to, że są w sumie zgromadzone w jednym miejscu, mimo to udało mi się zakupić sobie śliczną, ręcznie robioną opaskę.




Trasa powrotna do miejsca, gdzie kilkanaście godzin wcześniej zostaliśmy bez noclegu nie obfitowała - na szczęście! - w przygody. Był to raczej spokojny spacerek, podczas którego mieliśmy szansę podziwiać Madryt.
Nie wiem jak współtowarzysze mojej wyprawy, ale ja osobiście nie skorzystałam z tego przywileju. Niestety, byłam tak zmęczona, że chciałam jak najszybciej dojść do mieszkania, umyć się i móc rozkoszować nie tyle samym snem, co bardziej możliwością odpoczywania bez żadnych terminów, bez gnania, bez przymusu. Tak też większość cudownej architektury podziwiam jedynie na zdjęciach - może i nieustanne zatrzymywanie się Tomka po to, by złapać odpowiedni kadr, oświetlenie, by dobrze się ustawić do zdjęcia było męczące, kiedy chciało się jak najprędzej uciec do czterech ścian oddzielających od rzeczywistości gadatliwych Hiszpanów, teraz jednak cieszę się każdym zdjęciem, które wtedy zrobił.




Spokojnym spacerkiem pośród - jak się okazuje - bardzo urokliwych uliczek dotarliśmy na plac, którego nazwy sobie nie przypomnę. Jedynie dzięki współpracy z wujkiem google udało mi się zidentyfikować to, co przed sobą widzieliśmy - czyli Plaza Mayor.



Stamtąd jedynie kilka kroków dzieliło nas od wymarzonego i wyśnionego apartamentu. I chociaż nie był to szczyt luksusów - dwa dwuosobowe łóżka, minimalistyczny balkon, kanapa, stolik, bardzo minimalistyczna łazienka i kuchenka, w tamtym momencie było to jedyne, czego potrzebowałam i było mi tam dobrze.
Latające po tych dwóch, praktycznie ze sobą nieoddzielonych pokojach wifi dostarczyło mi kolejnej rzeczy, której wtedy potrzebowałam - możliwością podzielenia się moimi traumatycznymi przygodami z przyjaciółmi.
Dalsza część pobytu w Madrycie nie była może ciekawa dla osób z zewnątrz, ale na pewno była przyjemna. Szybki, ale odświeżający prysznic, godzina-półtorej drzemki na regenerację sił, potem zaś Tomek zaprezentował swoje umiejętności w dogłębnym poznawaniu innych kultur. Nie jest to bynajmniej żart ni ironia - mój wujek wypracował niezbyt co prawda skomplikowany system, który działa doskonale. Wchodząc do zwyczajnego sklepu jest w stanie - obserwując innych klientów, albo to, co najszybciej znika z półek - zaobserwować, co najczęściej wybierają tak zwani "tubylcy". Dzięki temu na kolację, do pysznych bagietek, mogliśmy zjeść dwa rodzaje naprawdę pysznego sera i oliwki... nadziane korniszonami. Pozostali spożywali jeszcze wędliny, których nazwę powinnam była zapamiętać, jednak z tego względu, że mięsa nie jadam, niezbyt mnie to obchodziło.


(widok z minimalistycznego balkonu)

Co prawda po drodze spotkała nas jeszcze jedna przygoda, która również mocno odcisnęła się na moim przynajmniej stosunku (a z tego co wiem również na opinii Irminy) do Hiszpanii, a Madrytu w szczególności, jednak by ominąć zbędne szczegóły powiem jedynie, że wieczorem Irmina odebrała telefon - wyświetlacz oznajmiał wszem i wobec że dzwoni znajomy jej numer, pokazując wdzięczną nazwę osobnika z familii. Jednak kiedy odebrała, w słuchawce usłyszała... Hiszpana.
I nie, nie był to żaden żart, nam się to również nie przyśniło. Po prostu okazuje się, że przysłowiowe życie jak w Madrycie jest po prostu grzecznym zamiennikiem na: mam to w dupie, niech się dzieje co chce.
W Hiszpanii panuje chaos...
Ale jakoś nikomu to zbytnio nie przeszkadza, więc dlaczego my, obcokrajowcy mielibyśmy narzekać? W końcu i tak przecież wyjedziemy, a to, co wydawało nam się wtedy i tam czymś nie do przeskoczenia, strasznym, koszmarnym i godnym pohańbienia, tu na miejscu będzie jedynie zabawną anegdotką, idealną, by opowiedzieć ją znajomym przy piwie.

Koniec części pierwszej, nie ostatniej.
Tak robaczki, dobrze liczycie, to dopiero dwa dni z wycieczki, która trwała dziesięć! Sami chcieliście! :3
____________________

Wszystkie prezentowane powyżej zdjęcia, pomijając trzy początkowe, które NAPRAWDĘ nie były robione suszarką (ani mi się ważcie z nich śmiać, to są zdjęcia poglądowe, ot co), zrobione zostały przez mojego ukochanego wujaszka, Tomka. Trzymać łapska z daleka, bo poodgryzowuje, prawa autorskie zostają w rodzinie.

5 komentarzy:

  1. HAHA, uśmiałem się nieco + narobiłaś mi ochoty na podróżowanie, wiedźmo jedna. Tak czy siak - give me more C:

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż otworzyłam okienko z napisem 'dodaj komentarz' w karcie obok, by móc na bierząco komentować treść.
    Zazdroszczę Ci jak sam skurwysyn, ale nie będę się narazie nad tym rozwodzić, nie doszłam nawet do połowy treści, więc narzekanie na swą ehzystencję zostawiam na koniec.
    Czytając o akcji 'papieros' tak lekko mi się na sercu zrobiło, że siedzę w ciepłym (no, w miarę...) domu i mogę w każdej chwili sięgnąć po obrzydliwego, własnoręcznie skręcanego kiepa, że aż rzuciłam się na tytoń i bletki i macham paluszkami, czując wielką ulgę, że nie muszę szwędać się po mieście, żeby móc wypełnić swe płuca dymem.
    Druga kwestia, radośnie zaśmiecone schody. Kochanie...za dwa tygodnie pojawiasz się w Anglii. Srsly, get used to it c': tu każdy skrawek betonu tak właśnie się przedstawia, ponadto jak zawieje typowym, angielskim wiaterkiem, wszystkie te śmieci robią ''wziuuuu!'' i w postaci małych tornadek przewijają się po ulicy, rzucając w Ciebie styropianowymi opakowaniami po take awayach i plastykowymi butelkami po tanich winach :'3
    Ah, jak szybko się skończyło. Więęęęęcej!
    I, uhm, tak jak mówiłam... zazdroszczę. Sama nie mogę się pochwalić jakimś ogromnym bagażem podróżniczych doświadczeń, czego bardzo żałuję. Mam nadzieję, że wkrótce uda nam się gdzieś razem wybrać<3

    OdpowiedzUsuń
  3. Boskie, ale i tak czekam na Moskwę<3 nawet bez zdjęć!

    OdpowiedzUsuń
  4. Dołączam się do gorących próśb o Moskwie. Na cóż nam zdjęcia, kiedy potrafisz nam to odmalować słowem? vuv

    Dziękuję za początek relacji - czytało się bardzo miło i tekst ma dla mnie sporą wartość informacyjną (nigdy, ale to nigdy nie chcę się w tym kraju osobiście pojawić, bo to jedyny kraj w Europie, od którego mnie dosłownie odrzuca, źle reaguję nawet na brzmienie języka hiszpańskiego - a dobrze wiedzieć, jak wygląda od środka z innych źródeł, niż z 'Don Kichota' i 'Rękopisu znalezionego w Saragossie'). Współczuję też utarczek z Hiszpanami - niestety, już teraz potwierdzasz wszystkie negatywne stereotypy, jakie na ich temat mam, a czuję, że kontynuacja tej notki tylko je ugruntuje. :'D

    OdpowiedzUsuń
  5. *o Moskwę. Przepraszam za byka. D:

    O, i zapomniałam wspomnieć: chętnie spróbowałabym tych bagietek, bo kuchnia hiszpańska - przynajmniej jej ersatz, jaki znam tu w Polsce ze słoików i torebek - jest imho całkiem smaczna. Lubię mrożoną paellę z Frosty, którą czasem można dorwać w marketach. Jadł może Vladek w trakcie swojego pobytu 'prawdziwą' paellę z krwi i kości (albo jakiekolwiek inne ciekawe danie regionalne)? Proszę, nie szczędź nam takich szczegółów.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń